Trzęsły mi się ręce. Wziąłem wtedy w pracy 3 dni wolnego. W myślach byłem już bankrutem, o zszarganej opinii w Internecie i pakowałem plecak, żeby wracać do mamy.

 

Stanąłem przed zleceniem napisania 3 długich ofert. Zwiększę sprzedaż – zarobię. Nie zwiększę – robię za darmo.

 

6.00 – odpalam laptopa. Wyłączam wifi, żeby Facebook i Gmail nie rozpraszały moich myśli. Na biurku biały kubek z gorącą kawą, 60 kartkowy notatnik i niebieski długopis. Łapię głeboki oddech i zaczynam pisać. Pierwsze słowo, zdanie, akapit, strona. Gładko idzie. Odchodzę od biurka uśmiechnięty.

 

Wracam. Czytam. Kasuje wszystko. „Ok, spokojnie Bartek, to pierwszy szkic. Nie jest źle”. 2 godziny później już kręcę się nerwowo na krześle. Siedzę przed pustym edytorem. Loguje się do Facebooka, żeby poszukać inspiracji. Przeglądam emaile, stare oferty żeby znaleźć tę jedną myśl, która zapłodni mój umysł.

 

17.00. Napisane pół strony A4 przy której czytaniu ziewnąłem sobie 2 razy. Ale będzie wstyd. Napiszę klientowi może, że zachorowałem, grypa położyła mnie do łóżka, mam 40 stopni, że pies pogryzł mi laptopa.

 

Nie, nie, nie. Muszę ochłonąć. Wychodzę na spacer. Wywietrzyć głowę z destrukcyjnych myśli, które blokują mnie przed pisaniem. Założyłem słuchawki i włączyłem playlistę z copywriterskimi podcastami. Wtedy przypomniała mi się metoda pisania Garego Halberta.

 

Gdy pilnie potrzebował gotówki – tak ja ja, pisał ofertę wyobrażając sobie, że ktoś trzyma mu przy skroni lufę pistoletu. To motywowało go do pisania tekstu. Mocno sprzedażowego. Bez żadnych fajerwerków i wodotryksów. Żadnych eksperymentów. Wróciłem do domu i zacząłem pisać.

 

2 dni później czytałem na ekranie laptopa gotowe teksty moich ofert. Efekt? Klient zarobił i ja też 🙂 Poza tym zdarzyło się jeszcze coś ciekawego.

 

Edytując tamte teksty pytałem siebie: które słowa usunałbym, gdyby ktoś dawał mi 1 000 zł za każde usunięte słowo?

 

To pytanie pomogło mi stworzyć nie tylko samosprzedające oferty, ale także system pisania i redagowania dowolnych tekstów sprzedażowych, który ciągle się sprawdza. Innym z elementów metody, której używam jest odpowiedzenie sobie na 5 pytań, które zadaje sobie każdy czytający Twoją ofertę, reklamę, wpis na blogu, czy emaila.

 

Nie musisz umieć czytać w myślach ani pracować 10 lat w agencji reklamowej, żeby odpowiedzieć sobie na każde z tych pytań. Możesz to zrobić nawet jeśli nie umiesz napisać esemesa.

 

Gdy już odpowiesz sobie na te pytania, będziesz wiedział, jakie dokładnie słowa muszą znaleźć się w Twojej ofercie, żeby klienci pod jej wpływem rzucili się do zakupów jak na promocjach Lidla.

 

Wyobraź sobie, że jest 10 dzień miesiąca. Ociągasz się, żeby zrobić przelew do ZUSu. Wylogowujesz się i jeszcze raz logujesz, bo nie możesz uwierzyć w to, co widzisz.

 

Robisz wielkie oczy, patrzysz jeszcze raz na logo banku. Czy to strona Twojego banku? No tak, wszystko się zgadza. Jedziesz wskazującym palcem po ekranie w dół…1,2,3,4… scrollujesz ekran. Co? 27 nowych płatności tylko z wczoraj? Dzwonisz do swojego copywritera i drżącym głosem mówisz…

 

  • „O cholera, zmieniliśmy tylko kilka zdań, a mam na koncie 27 nowych zamówień. Co będzie jutro?
  • Nie wiem, sprawdźmy 🙂

 

Klienci wreszcie zamiast NIE zaczną mówić Ci TAK i być posłuszni jak świetnie wytresowany pitbull. Zaczną czytać z wypiekami na twarzy Twoje oferty od deski do deski jakby to były listy od dobrych znajomych.

 

Mam dla Ciebie dobrą wiadomość. Nie musisz się niczego uczyć, żeby doświadczyć tego wszystkiego. Nie musisz siedzieć godzinami, dniami, miesiącami, żeby uczyć się pisać przekonujące oferty – zapomnij o tym. Mam rozwiązanie. Gotowy?

 

Zobacz, co dla Ciebie przygotowałem >>

 

Udostępnij na Facebooku!